Zbudzony śpiewem…
Nie wiem kiedy zasnąłem. Musiało to być natychmiast gdy tylko przyłożyłem głowę do łóżka. Otwarte na oścież okno a w nim moskitiera, chroniąca przed insektami. Zimna woda chłodzi rozgrzane ciało, zmywając kurz i zmęczenie. Zasypiam nie wierząc jeszcze, że jestem w Afryce na Czarnym Kontynencie. W sercu ogromna radość, szczęście z powodu spotkań tak wspaniałych ludzi i przeczucia, że właśnie tu, Bóg będzie chciał mnie poprowadzić przez kolejny etap mojego życia.
Z samego rana budzi mnie śpiew kleryków podczas ich Eucharystii. Śpiewają donośnie, basowo, równomiernie. Nie ma w tym pośpiechu, czy braku zaangażowania. Idą w ruch ich instrumenty, konga, bongosy, gitara. Dłonie też bardzo się przydają do modlitwy, niekoniecznie złożone w pobożnym zwyczaju, utrzymują rytm śpiewanych pieśni.
Czas na śniadanie. Bardzo proste i nieuchronnie dzielone z mrówkami. Do tego da się przyzwyczaić, są wszędzie. Tylko na początku trochę irytują, później stają się towarzyszami codzienności. Pszenna bułka – bagietka i dżem, to wszystko. Do tego jeszcze herbata. Poznaję przełożonych seminarium, którzy są w moim wieku, więc mamy wiele wspólnego i rozmowy są bardzo na czasie, bez zbytecznych konwenansów przełamujemy nasze nieznajomości.
Ruszamy na wyprawę do pierwszego kościoła wybudowanego w Kamerunie. Po drodze wstępujemy do bazyliki – jedynej w Kamerunie p.w. Najświętszej Maryi Panny Bożej Rodzicielki. Zbudowana w bardzo swoisty sposób, wyobraża wnętrze łona kobiety. Aspekt płodności jest dla Afrykańczyków zasadniczym i pięknie wyraża to sama budowla – skromna, estetyczna, przemyślana i funkcjonalna. Doskonała akustyka! Zapewne ma na to wpływ przepięknie z drewna wykonane zwieńczenie stropu. Wyposażenie wnętrza zdradza, że to nie Europa. Nie ma organ, za to są konga rzeźbione z jednego kawałka drewna i balafony – nieodłączny instrument towarzyszący liturgii i śpiewom o czym przekonam się w późniejszym czasie. Podziwiam potężną statuę Maryi i kilkunastotonowy kamienny ołtarz. Bardzo sugestywnie przedstawione jest tabernakulum.
Po niesamowicie czerwonej ziemi, pniemy się w górę na jedno z najwyższych wzniesień Yaounde. Tu stoi maleńki kościółek, wybudowany w 1906 roku, kiedy dotarli tu pierwsi misjonarze. Są miejsca w Kamerunie, gdzie chrześcijaństwo ma zaledwie pięćdziesiąt lat! Jaki młody Kościół – to nadaje mu niesamowicie dynamiczny charakter. W kościele jest nieustająca adoracja Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Grono osób trwa na modlitwie w ciszy. Nieopodal znajduje się „Wieczernik” – skromna kaplica w ogrodzie, gdzie obowiązuje całkowite milczenie. Tu przychodzi się na modlitwę w ciszy, czytanie Pisma św., rozmyślanie. Ulubione miejsce katechistów, którzy przygotowują się do posługi. Pozostajemy tam wraz z s. Orencją na modlitwie. Jest o czym rozmawiać z Jezusem, to dobry czas.
Pakujemy jeepa, nasze rzeczy osobiste. Po drodze jeszcze tankujemy paliwo do baku i kanistrów i ruszamy króciutkim fragmentem asfaltowej drogi, która zamienia się w nawierzchnię wysypaną grysem, by przejść w wyjeżdżoną ciężkimi samochodami gliniastą drogę pośród chaszczy buszu. Co za klimat, jakie pejzaże, bujność roślinności, nie do wiary. Jak małe dziecko przyglądam się wszystkiemu z zachwytem. Siostry uśmiechają się widząc moje reakcje, bo dla nich to codzienność.
Na szczęście zdążyliśmy przed obfitym deszczem. Jazda w deszczu jest bardzo niebezpieczna, o czym także przekonam się nieco później, kiedy pojedziemy do Doume na północ. Samochód z napędem na cztery koła, to jedyny sposób, by dotrzeć w serce buszu. Ponieważ jest wiele zakrętów a nikomu nie chce się zwalniać, więc bardzo często używa się klaksonu, który ostrzega tych z za zakrętu – „uwaga jadę i to szybko!”. Gorzej ze zwierzyną, bo ona niekoniecznie rozumie nasze intencje.
… i aby żyć, trzeba samego siebie dać…
Podczas jednej z rozmów usłyszałem bardzo intrygujące zdanie: „po co żyć długo i byle jak, skoro można dobrze i intensywnie…” Niby oczywiste a jednak rodzi się pytanie: to znaczy jak? Są ludzie, którzy około czterdziestki jak gdyby budzą się i żałują, że przegrali dotychczasowe życie, bo nie zrobili nic wartościowego. Czy musi tak być?
Wieczorem, kiedy dotarliśmy do Nkol Avolo – osada położona ok. 150 km od stolicy Kamerunu (Yaounde), nie ma prądu elektrycznego, ogromna prostota, nazwałem to „krzaczory”. Wzięliśmy się za przygotowanie posiłku, ponieważ bezdroża buszu wytrzęsły nas niemiłosiernie. Nie miałbym już na dziś ochoty, by poszaleć na gokartach, za czym wielu tęskni w Europie. Przemiła, prosta kolacja w gronie zaprzyjaźnionych sióstr na polskiej misji. Wszystko dla mnie jest nowe i niesamowite. Począwszy od przygotowywania posiłku, przez urządzenie domu, aż do prostoty pokoiku w którym będę przez te dni nocował, wszystko jest tak bardzo inne.
Jest dla mnie wielką radością, że się nigdzie nie śpieszymy. Przeżywamy wspólnotę stołu we troje, mamy o czym rozmawiać. Towarzyszy nam wiele radości i ciepła. Nawet nie zwracam uwagi na to, że powietrze jest pełne wilgoci (80%). Jest to odczuwalne na skórze, ponieważ nieustannie jestem pokryty warstwą wilgotnych kropelek. Trochę martwiłem się o to, jak zniosą to moje nadwyrężone płuca, ale fascynacja tym co nowe była większa i silniejsza od wysiłku oddychania.
Zbieramy resztki wosku, by zrobić świece i celebrować Eucharystię. Pan obdarzył nas darem czasu – nigdzie się nie śpieszymy, naprawdę rozkoszujemy się celebracją. Mamy czas na zatrzymanie się nad słowem i uwielbienie po komunii św. Długo w noc będzie płonąć zrobiona przez nas świeca. Nie wiem do której kto siedział w kaplicy. Rano kiedy wstałem kolejnego dnia, nie byłem w kaplicy pierwszy. Tak, tu tylko Jezus pozostaje jedynym zabezpieczeniem. Tu wiara jest bardzo praktyczna, bo po ludzku niewiele możesz zdziałać. Pozostaje On, wyłącznie On! To bardzo oczyszcza intencje i weryfikuje powołanie.
Kaplica, to miejsce w którym codziennie wszystko się zaczyna i kończy, tworząc naturalny cykl życia misjonarzy – ludzi zakochanych w Oblubieńcu, przyjaciół Baranka, którzy jak On gotowi są oddać życie.
ks. Artur Godnarski
Gubin, dn. 4 lutego 2009r.