Poniższy tekst, jest trzecią częścią nieuczesanych myśli, ujętych pod wspólnym roboczym tytułem „Rozsypane dobro…”, jako próba zsyntetyzowanej refleksji nad doświadczeniem spotkań z młodym pokoleniem powołanych, podczas rekolekcji seminaryjnych.
By poszli dalej niż my…
Odkąd pamiętam, mama zawsze starała się o to, byśmy z siostrą poszli w wykształceniu i życiowych planach dalej niż ona. Wybrała życie w służbie młodszego rodzeństwa, rezygnując po wojnie ze swojej edukacji, by zarabiać na utrzymanie reszty. Była bardzo szczęśliwa kiedy zdaliśmy maturę a później studia i egzaminy magisterskie. Pomimo osiągniętego przez siebie niewielkiego wykształcenia, posiada w sobie tak wiele mądrości, którą zawsze podziwiam. Więc mądrość nie wynika wprost z ilości przeczytanych książek a tym bardziej ze zdanych egzaminów, czy posiadanych tytułów. Myślę, że mądrość to w jakiś sposób wypadkowa wiedzy i doświadczenia a może i czegoś jeszcze. Czymże jest to pierwsze bez drugiego?
Wieczorami, kiedy zakończy się dzień i wszystkie obowiązki, mama przemyka po cichutku do naszego kościoła, gdzie w ciemności rozświetlanej wieczną lampką przy Jezusie, trwa na spokojnej modlitwie. Nie ma w tym nic z obowiązku, to raczej potrzeba serca.
Mieszkając z młodymi ludźmi od kilkunastu lat, a przeszło ich przez dom tak wielu, odnajduję w sercu to samo pragnienie, które towarzyszy, myślę, że każdemu ojcu: by poszli dalej niż my… Jest dla mnie ogromną radością widzieć rosnące dzieci moich „dzieci”, które kilkanaście lat temu uczyłem religii w szkole średniej. Nie ma dla duszpasterza większej radości jak widzieć swoje „dzieci” idące przez życie z pięknym pomysłem i konsekwencją miłości, pośród zmagań, upadków, powstań, licznych pytań i wspólnego poszukiwania odpowiedzi; tracenia i odnajdywania nadziei; wzajemnych poszukiwań, fascynacji i dorastania do dojrzałości – odpowiedzialności.
Spotykając się z klerykami w seminariach, patrzę na nich z ogromną nadzieją, że pójdą dalej niż my, niż nasze pokolenie. Przecież lepiej rozumieją swoich rówieśników, mentalnie są bliżej nich a i doświadczenia, nieraz niekoniecznie pozytywne, pomogą im bardziej rozumieć tych którzy idą po nich a którym przyjdzie im służyć.
Postawiłem kiedyś Jezusowi pytanie, podczas szczególnego dla mnie czasu modlitwy: skoro mnie wybrałeś do swojej służby, dlaczego nie uchroniłeś od doświadczenia zła? Wokół mnie było wielu młodych fantastycznych ludzi, którzy byliby lepsi ode mnie w służeniu Tobie. Wówczas Jezus odpowiedział z ogromną miłością: „Bo chcę byś rozumiał tych, których postawię na twoich drogach…”. To wyjaśniło mi wszystko. A później odkrycie tych wspaniałych słów Jezusa, że „moc w słabości się doskonali”.
Zatem jesteśmy po to, by dodawać młodym odwagi i zapalać nadzieją, że warto „wyżej i dalej”. Prawdziwym zagrożeniem jest minimalizm. Niedawno usłyszałem bardzo ciekawą sentencję: Tylko ludzie pracowici potrafią kochać, leniwi są zdolni wyłącznie do flirtów, bo miłość to trud, odpowiedzialność i dawanie z siebie. Bardzo mnie to zastanowiło i kiedy zacząłem nad tym rozmyślać odkryłem, że ma to głęboki sens. Przecież chrześcijaństwo to sprawa miłości, nie umysłowej łamigłówki, czy ideologicznych ustaleń.
Okazuje się, że teoretycznie to wiemy i z tym się zgadzamy. Dlaczego więc przez lata formacji seminaryjnej coś w nas zapada się, wypala, stygnie? Jakby tracimy właściwą perspektywę, ideały. Podczas spotkania ze studentami pierwszego roku w jednym z seminariów usłyszałem z ust młodych ludzi wypowiedzi pełne niepokoju o to co tracą w sobie przez funkcjonowanie w „dziwnym układzie” szczelnie zaplanowanej codzienności, gdzie nie trzeba się o nic starać, życie jest pozornie poukładane schematem planu. Zapewne nie da się sprawy miłości zadekretować i zapewnić regulaminem. Więc to sprawa odwagi do życia nią, płynięcia pod prąd utartych stereotypów.
Podczas jednej z rozmów z klerykami, postawiliśmy sobie pytanie o to, czy mamy w sobie odwagę, by podjąć ryzyko życia na całość, nie oglądania się na innych, nie pozwalania na to, by okoliczności kształtowały nasze życie, ale byśmy to my je kształtowali mocą wiary. To była bardzo poważna rozmowa, gdzie odsłanialiśmy kartę za kartą licząc ile stracimy a ile zyskamy. Warto! Tak zakończyliśmy naszą nieformalną pogaduchę. Doświadczaliśmy jednak, że blisko nas był Chrystus, że poszliśmy w Jego stronę.
Jak przysłowiowy „kij w mrowisko”
Bardzo martwiłem się tym, że rekolekcje które prowadzimy, przeważnie powodują podział. Jeden z rektorów podsumowując czas rekolekcji, dziwił się dlaczego tak jest. Możliwe, że się po prostu do tego nie nadajemy. Może jesteśmy posłani do innych. A może dlatego, że Słowo Boże nie pozwala pozostać obojętnym i wywołuje sprzeciw – reakcje nieraz trudne do przewidzenia.
Zastanawia mnie jednak fakt, że po każdych rekolekcjach obserwujemy przemianę i głębokie poruszenie w sercach tych, którzy należą do pokolenia „niepokornie nieuczesanych”. To ci, którzy bardzo szybko odnajdą się w Ewangelii pośród przekrętów, prostytutek, spryciarzy i grzeszników zastanawiających się, czy z nich może jeszcze wyrosnąć coś dobrego. To ci, którym dano jeszcze jedną szansę, bo Ogrodnik stanął w ich obronie gwarantując, że „okopie, gnojem obłoży, może wyda owoc za rok…”. To ci, którym wiele wybaczono i dlatego bardziej miłują…
Zapala się w nich ogień, wola walki, wiara, że nie wszystko stracone i jest wyraźny cel do którego warto dążyć. Droga prowadzi przez trud wzrastania, łamania, oczyszczania. Jednak nie ma już zgody na stagnację, bylejakość i powrót do tego co było.
Oto dość swoisty fragment listu jednego z kleryków, napisany po pewnym czasie od rekolekcji które prowadziliśmy jako Wspólnota.
„Chcę jeszcze raz podziękować za rekolekcje, które w końcu były inne i ożywiły trochę seminaryjną codzienność. Przynajmniej dla mnie. Oporniki niestety zwyciężyły i dziś jest już zupełnie normalnie, refektarz, tak zwana wspólnota, rozmowy z braćmi. Wszystko jest sztuczne i słodkopierdząco-dupowłazowate. Ale mniejsza z tym, ważne, że we mnie coś zostało i Chrystus zaprosił mnie do codziennego słuchania Jego Głosu. Dużo więcej czasu poświęcam na lekturę i rozważanie Pisma świętego, zacząłem odmawiać cały brewiarz (i wcale nie jest taki straszny). Rzeczywiście gdy modlimy się Liturgią Godzin, można czuć jedność i wspólnotę wielu innych, którzy może i są daleko, ale duchowo jednak blisko, bo zatrzymują się na tych samych słowach każdego dnia.
Bardzo się cieszę, że Bóg dał mi łaskę codziennej modlitwy. Przez to jestem jakoś spokojniejszy o jutro, a w zasadzie prawie w ogóle się o nie nie martwię. Widzę, że przede mną naprawdę dużo pracy i proszę abym podołał temu wszystkiemu. Zacząłem od najtrudniejszej dla mnie rzeczy, od rzucenia palenia. Kilka dni już minęło, jem tabletki według zalecenia lekarza i póki co palić mi się nie chce. Trochę mocniej denerwuje mnie wszystko dookoła, ale podobno to trwa tyko dwa tygodnie. Przynajmniej poczytam sobie książki samotnie w pokoju 🙂 Próbuje też budować moją przyjaźń z Duchem Świętym, według zalecenia ze spowiedzi. Na razie ciężko idzie, ale nie poddaję się, trzeba walczyć do końca 🙂 Znalazłem odpowiednią dla mnie modlitwę (św. Augustyna), wpisałem ją do Pisma świętego i próbuję codziennie się nią modlić. Zawsze w życiu chciałem, aby skutki były od razu, ale czas seminarium pokazał mi, że Bóg ma swój własny kalendarz i to nie my przewracamy w nim kartki. Czekam więc i wierzę głęboko, że to On sam mnie prowadzi dobrą drogą.
Codziennie myślę o święceniach i odkrywam, że tak naprawdę w głębi serca bardzo pragnę je przyjąć, głosić Słowo Boże, być dla tych, którzy czekają najpierw na diakona, potem na księdza, który będzie ich prowadził do Jezusa. Cieszy mnie i jestem przekonany o tym, że w moim życiu spotkałem Jezusa, że nie przechodzę seminarium nic o Nim nie wiedząc i grając sztukę, że wszystko jest ok. Jeszcze wiele rzeczy zawalam, ostatnio zapomniałem sprawdzić mojego dyżuru, dopiero kolega powiedział mi wieczorem, że rano miałem tam być. Rektor się na pewno nie ucieszy, ale co zrobić, nie pomyślałem, że kolejka tak szybko przejdzie i że już może być czas :). Człowiek uczy się na błędach. Teraz już zapisałem sobie w kompie wszystkie terminy gdzie mam być w ciągu najbliższego miesiąca :). Ufam, że Duch Święty jakoś te moje niedociągnięcia wypełni i że każdego dnia będzie mnie uczył służyć innym.
Kończąc serdecznie pozdrawiam Księdza i całą wspólnotę. Proszę również o modlitwę. Ze swej strony zapewniam, że codziennie przed Najświętszym Sakramentem odmawiam Litanię do Chrystusa Kapłana i Żertwy, prosząc w intencji każdego kapłana, którego Bóg postawił na drodze mojego powołania, więc i Ksiądz ma swoje miejsce w tej „kolejce”. Wszystkiego dobrego…”
Wierzę, że prowokacja, będąca konstruktywną destrukcją, jest jak huragan przechodzący przez nasze życie. Wyłamie, wykorzeni to co jest na pozór mocne a pozostawi to, co faktycznie ma w sobie moc życia. Pamiętam kiedy po gwałtownie przechodzącym nocą huraganie szedłem do szkoły na zajęcia, przechodząc przez teren przedszkola widziałem połamane dziecięce zabawki na placu, poskręcane metalowe poręcze od spadających konarów potężnych drzew. Pomyślałem wówczas – jak to dobrze, że stało się to nocą, kiedy nikogo tu nie było. Gwałtowny wiatr odsłonił prawdę o stanie potężnych i podziwianych przez wielu konarów – wewnątrz były pełne próchna i bezżycia. Stanowiły po prostu zagrożenie, choć wielu z lubością przesiadywało w upalne dni w ich cieniu.
Powiew Ducha Świętego, to nie lekki podmuch klimatyzatora, to niebezpieczna Osoba, stojąca w opozycji do stagnacji i marazmu, minimalizmu i wygodnictwa. Duch Jezusa przynagla by pójść dalej i wyżej, chociażby ze względu na to, że Bóg pragnie zbawienia każdego człowieka. Czyż nie jest to właściwa perspektywa dla tych, którzy zostali powołani-zaproszeni do życia ze względu na Królestwo niebieskie, ze względu na miłość Boga do człowieka?
Może warto zwrócić pilną uwagę na niełatwe słowa włoskiego księdza, który prowadząc otwarty dom dla potrzebujących w swoich notatkach z pustyni zapisał taką oto refleksję:
Duch nie trzyma wierzącego w cieple, nie zapewnia mu „sprzyjającego” klimatu, nie ochrania jego wiary. Nie jest urządzeniem klimatyzującym, jest podmuchem, który popycha ku światu, gdzie moce zła sprzeciwiają się planom Boga.
Wypędza z ciepełka wygodnej pobożności o wypróbowanych schematach, wykluczających jakąkolwiek przygodę, ze struktur, w których funkcjonowanie zajmuje miejsce życia – by wyrzucić na pustynię, gdzie przeżywa się ryzyko wiary i gdzie człowieka policzkuje surowość rzeczywistego życia.
Duch nie ochrania, każe wyjść na miejsce nie osłonięte. Nie zwalnia z trudności, ale rzuca cię właśnie w sam ich środek.
Po zanurzeniu nas w wodzie Duch zanurza nas w wątpliwościach, sprzecznościach, niebezpieczeństwach codziennego życia.
Jest to chrzest w człowieczeństwie.
Jest udziałem w walkach ludzi.
Sam Duch czyni nas dziećmi Boga i braćmi wszystkich ludzi, łączy nas z niebem i ziemią.
Pustynia – miejsce próby, walki, a nie ucieczki, staje się miejscem spotkania dwóch wymiarów: boskiego i ludzkiego.
Życie w Duchu nie tworzy pięknoduchów, ale chrześcijan, którzy uczą się zawodu człowieczego pośród ludzi.
Życie w Duchu nie jest odpoczynkiem, nie jest gniazdkiem, ale wędrówką, drogą, którą trzeba odkrywać dzień po dniu.
Chrześcijanin, który „znajduje się pod osłoną”, wcale nie jest w bezpiecznym miejscu. Jest tym, który uciekł przed Duchem, uszedł przed „tchnieniem”.
ks. Artur Godnarski
Gubin, dn. 3 lutego 2009r.